Jak w tytule, Moi Drodzy. I nie jest to pierwsze przestępstwo tego kota.!
( w końcu ma na imię: "Recydywa"). Ale zacznijmy od początku...
Zapraszam do oglądu puszystego fotostory ;-)
Był rok 2011, gdy na skutek zrządzeń losowych, zmieniłam dom i miasto. Kiedy ludzie zawiedli, wierne okazały się tylko... lalki i zwierzęta. Sprowadziłam się tutaj z czterema czworonogami. Psa już nie miałam, zostały więc same koty. Moje 3 syjamy i stuknięty pers, którego kupiłam Mamie by miała motywację do walki z chorobą... Człowiek umarł, zwierz przeżył. I charakter szybko wyszedł z niego paskudny. Nie ukrywam, że nie pałałyśmy do siebie miłością ;-). Ale czego nie robi się dla sentymentu?... Bestia zapracowała sobie na imię Hołota, ponieważ do głównych rozrywek tej zdeprawowanej natury, zaliczało się obgryzanie roślin i napotkanych przedmiotów (zabytkowe meble, kable). No, koci świr, po prostu! ;-D
Nie przewidziałam, że los w krótkim czasie pozbawi mnie trzech ukochanych syjamów... Kilka miesięcy później, przeniosła się dramatycznie w "Kocie Zaświaty" Ostucha, matka Tuma i Padlinki; kotka będąca darem od mych nieżyjących, najdroższych pod słońcem Przyjaciół. A, że byłam wtedy mocną, energiczną laską, która nie przyjmuje do siebie kolejnych strat, 3 tygodnie później przewertowałam internet (dział: "oddam kota") i przywiozłam 5 - tygodniowego dzieciaka oderwanego od piersi. Ludziom okociły się na raz 2 kotki, więc postanowili szybko zredukować nadmiar łap i kłaków. Nie wzięłabym ja, wzięliby inni... Z kontaktowego stada, wybrałam egzemplarz autystyczny z zaburzonym błędnikiem. Siedziało to godzinę w krzewie porzeczki, obojętne na zabawy rodzeństwa i kuzynów, lekko zamyślone i wystraszone. Ponadczasowo tkwiło we własnym świecie ;-) W końcu spadło jak placek na glebę, gdy usłyszało gong łyżki w puszkę z konserwą. "Oto niedoskonała istota w sam raz dla mnie" - pomyślałam.
I bez przekonania (bo taka kruszyna), przyniosłam tych parę deko do domu.
Zaraz zainteresowała się nią Padlinka, która nigdy nie miała własnych dzieci i jej brat - Tum. Krążyli za nią jak cienie.
Lecz wystraszone, syczące kocię, wolało mieszkać pod starą szafą, odporne na dźwięki i zapachy (szafę skrobałam, opalałam, malowałam, doprowadzając ją do stanu używalności). Miniaturowy kot był ponad te renowacyjne niedogodności.
Odebrałam kilka kocich porodów i wychowałam kilka miotów. Ale to coś białe w pomarańczowe i czarne łaty, przerosło mnie jak samo bieżące życie ;-) Krążyło po mieszkaniu wyciągając łebek i piszczało 2 doby, szukając matki. Nie byłam w stanie spać przy tych rozpaczliwych dźwiękach, choć serce dawno mi pękło na skutek osobistych zdarzeń.
Gdy wreszcie po dwóch dobach, kocie dziecko zemdlało pod krzesłem, na oślep zrobiłam zdjęcie i sama mogłam trochę się przespać.
Później już szło tylko ku lepszemu... Przestało syczeć na Padlinkę,
ale ponieważ miało wybór - szukało matki możliwie najbardziej podobnej.
Padlinka z Hołotą nie raz biły się o kociaka ;-). Ale Lina odniosła ostateczne zwycięstwo:
Trójkolorowa dziewczynka została zaadoptowana i pokochana. To była miłość pełna wzajemności...
Młode tyło,
obrastało sierścią (już się nie łudziłam, że będę miała wygodnego, krótkowłosego kota),
nabierało pewności siebie,
i ciekawości świata...
Stop! Tutaj sielanka się kończy. Podrośnięty słodziak szybko zaczął dokonywać aktów wandalizmu (wykopki w doniczkach), rozbojów (na inne koty, ma się rozumieć), kradzieży (zwłaszcza drobnych przedmiotów z mojej pracowni - szpulki, kłębki - ale zwędziła mi kiedyś bransoletkę i nosiła triumfalnie w pyszczku ;-)). Moje wychowanie sprawiło tylko tyle, że postępowała bardziej dyskretnie (czytaj: nie dawała się złapać). Zapracowała sobie na imię Recydywa - zdrobniale Dywka.
Gdy nakryłam ją jednak na takim potraktowaniu mojego mienia, już wiedziałam, że napatrzyła się na działalność Hołoty.
Pewnego dnia, wyciągnęłam z koperty maleńką laleczkę - wymarzonego chłopczyka Heart Family, z tych najstarszych edycji (różowy plastik). Cena była niska, chłopak przybrudzony. Zaniosłam do łazienki, położyłam na półce przy wannie. Miałam umyć już, zaraz. Dopadła słabość, senność. Przebrałam się w piżamę, klapnęłam na łóżko. Skoro świt, znalazłam chłopczyka obok kociej miski, pod umywalką. Miał pogryzioną stopę. Nie chcecie wiedzieć, co wtedy powiedziałam ;-) Każdy by to ocenzurował. Ale po chwili namysłu uznałam: sama sobie jestem winna zaniedbania, trzeba było umyć od razu. Kot to w końcu łowca. Upolował zdobycz. Próbował skonsumować. Rzecz naturalna. I we wrzątku usiłowałam odratować pokiereszowaną stópkę.
Ale gdy parę miesięcy później, nie domknęłam jednej z witryn i łaciata cholera wsadziła tam mordę, żeby pochłonąć dłoń mojej ukochanej Kiry z serii Benetton (1990), uznałam: miarka się przebrała i granice zostały naruszone!
Przy Padlince mogłam zostawić połowę kolekcji na środku podłogi. Kotka z zafascynowaniem pilnowała ją jak najlepszy "bodyguard".
Z rządzą mordu w oczach (czytaj: sprawiedliwości musi stać się zadość) weszłam do drugiego pokoju i spojrzałam na ścianę.
Trudno. Najlepiej skasować 2 potwory za jednym zamachem! Wreszcie lalki będą bezpieczne...
Ale czy moglibyście zamordować takie... COŚ???
Wita przy drzwiach rozgłośnym mruczeniem. Brzmi to jak maleńki tartak ;-) Żegna, mrucząc nieco ciszej, kiedy wiążę buty. Rano liże po ręku, lub twarzy. Po twarzy wtedy, gdy śnię koszmary i zaczynam się dusić. Bursztynowe oczy wpatrują się we mnie ze zrozumieniem. Później prosi, by wypuścić do loggi. Siedzi obok, kiedy na schodku jem śniadanie. Wiem, że wolałaby polować na zaglądające do nas ptaki... Ściskam ją za ogon - nie gniewa się... W ciągu dnia, siedzi obok klawiatury. Zagląda do miednicy, kiedy piorę, choć panicznie boi się wody. Po prostu - jest.
Dlatego nie zabiłam, ale przytuliłam.
I pytam Was, czy macie na zbyciu blady tułów (ale nie różowy i bez profilowanych stóp) T'n'T z początku lat '90???.....................