Miał być urlop - wyszła podwójna praca, zero czasu wolnego i zmiany w życiu,
zatem wpis opracowany 5 czerwca, wrzucam ostatecznie dopiero dziś.
A stanowi on podsumowanie mojego świętowania Dnia Dziecka ;-) No,
tylko mi nie mówcie, że w tym wieku już nie wypada ;-D Na dobre emocje, czas
jest zawsze!
Tak bawiłam się 1 czerwca na warszawskich Wyścigach z „Fundacją
Hipoterapia”,
o perypetiach której, pisałam niemal półtora roku, dorzucając kilkunastoma
tekstami interwencyjnymi swoją cegiełkę do szczęśliwego zakończenia.
A nazajutrz wieczorem, pojechałam do Centrum Nauki Kopernik
czując, że bohaterka tego posta, idealnie odnajdzie się wobec sezonowej
ekspozycji, trwającej zaledwie 3 doby…
Serii Monster High nie śledzę już przynajmniej od dwóch lat.
Zabawne, bo przecież lalki w stylu fantastycznym, powinny być moim
kolekcjonerskim priorytetem. I pewnie tak by się działo, nawet mimo ograniczeń
finansowych, gdyby nie fakt, że machina produkcyjna, nie pozwala złapać
konsumentowi oddechu. Te najpopularniejsze postacie, wypluwane po kilka w ciągu
roku, nie dają szansy polubienia bohatera i zagłębienia jego stylu. Ledwo
przyswoisz sobie daną fryzurę i strój, a już masz następną odsłonę. Takie tempo
zwyczajnie męczy, osłabia bodźce, a co za tym idzie, zapewne wbrew intencji
producenta – nie motywuje do zakupu kolejnego modelu ;-) Na szczęście, ten
pazerny trend, nie dotknął jeszcze bardzo fantastycznej postaci, jaką jest Elle
Eedee (2 odsłony: „Boo York” oraz „City Ghuls” – obie bardzo do siebie podobne;
maj i lipiec 2015 r.)
Niebieskawa dziewczyna, tylko gdy na nią spojrzałam, zaraz
skradła moje serce. Nieco podobna do Robecci Steam, przypomniała mi jednakowoż
Kidę z disneyowskiej „Atlantydy”, a także skojarzyła się z Jill Bioskop z filmu
na podstawie komiksu mego ulubieńca - Enkiego Bilala.
O Elle czytamy na hobbystycznej stronie Wiki, poświęconej
tej postaci: Elle Eedee – córka robota. Ma 16 lat i pragnie zostać
profesjonalną DJ'ką. Co jakiś czas musi przeprowadzić aktualizację swojego
systemu; często również kupuje nowe kawałki do modernizacji swojego ciała, by
później poprosić rodziców o pomoc przy ich instalacji. Mimo, że dziewczyna
uwielbia muzykę, a zwłaszcza czerpie radość z jej komponowania, nadal ma
problemy z tańczeniem. Elle jest także specjalistką w mechanice - sama buduje
swojego zwierzaka. Qrczę: a mogłaby odbudować moją zmarłą syjamkę - Padlinkę??? Starsi Czytelnicy bloga, dobrze
znają tę czworonożną Bohaterkę wielu moich wpisów….
Lalka z pierwszej serii dotarła do mnie za pośrednictwem
aukcji Allegro, w oryginalnym stroju, ale bez ozdobnych dodatków. Nie
narzekałam, skoro zamiast przynajmniej 80 zł, kosztowała mnie 20 zł ;-)
Surrealizm w czystej postaci! A sama lalka wyłamuje się
trochę ze standardowej estetyki MH, którym bliżej do bajki niż s-f. Dla mnie to
gratka. Wychowana na książkach Lema, a trochę późnej O.S. Carda, czy S. Kinga –
jestem z niezwykłością za pan brat. Nie wspominając już o „Nowej Fantastyce”,
czy „Fantastyce”. Nieziemskie opowiadania i grafiki, zamieszczone w tym
miesięczniku, budowały moją wrażliwość od końca podstawówki i zachęciły także
do przygody z filmem fantastycznym, która nieprzerwanie trwa do dziś. W okresie
studiów, zdradziłam ten gatunek na rzecz literatury faktu, ale filmy i seriale
fascynowały mnie niezmiennie, odkąd złapałam przysłowiowego „bakcyla”…
I gdy wczoraj, dowiedziałam się o śmierci Macieja
Parowskiego, który zmarł „po ciężkiej chorobie”, (w świecie hipokryzji, to niebudzący
rewolucyjnych odruchów eufemizm na nowotwór złośliwy – epidemię XXI w., z którą
jednostki decyzyjne w Polsce wciąż „walczą” jakby chciały, a nie mogły; lub,
bardziej adekwatnie do stanu rzeczy: mogły, ale bez przekonania chciały) -
zmroziło mnie na wiele godzin. Pamiętam, jak kilkanaście lat temu, jako
młodziutka studentka, poszłam do niego z jedną z 3. książek napisanych do
szuflady. Jego odmowa była stanowcza, ale grzeczna i pełna szacunku. Po
ojcowsku poinstruował, gdzie warto się udać. W żadnym wypadku nie mówił, bym
dała sobie spokój z pisaniem. Był jedynym recenzentem, który nie zmieszał mnie
z błotem… Gdy w grudniu 2017r. spotkaliśmy
się w tym samym miejscu pracy – pracował w lewym skrzydle, w tygodniku; ja w
prawym – w dzienniku, trwał akurat redakcyjny „śledzik/opłatek”. Po raz drugi
zobaczyłam go kilka miesięcy później. Zapamiętałam wymianę uśmiechów. On czekał
na windę. Ja vis a vis, w korytarzu, na parapecie z komórką i notatnikiem - na
ważny telefon. Jestem pewna, że nie poznał w skupionej kobiecie z dredami i
resztkami irokeza na czubku głowy, ufnej, egzaltowanej dziewczyny z kucykami do
pasa, która pytała go: „Proszę pana, no i co dalej powinnam robić?”
„Wrócić na studia, ale nie przestawać pisać”.
Wciąż patrzyliśmy na siebie; kurczę, jakieś niewyartykułowane
słowa, myśli, zastygły na wysokości tego 4. piętra w przedwojennej, eleganckiej
kamienicy, gdy otworzyły się drzwi windy…