poniedziałek, 29 czerwca 2015

Peruwiańskie lalki - kolczyki/ Peruvian dolls - earrings


Dwa tygodnie temu wyciągnęłam spod stołu karton, zaklejony starannie przed czterema laty, jak paczka z przeszłości, nigdy niewysłany dar dla braci Kosmitów ;-). Jeden z ostatnich, nietkniętych pakunków ze starego mieszkania, dawnego życia. Nie było sensu walczyć z jego zawartością wcześniej, bowiem mało obiecujący napis głosił: "Ozdoby, pamiątki". Czyli nic praktycznego. Aż do czasu, w którym poszukiwania unikalnego drobiazgu, nie przyniosły efektów i jak w dziób strzelił, pozostało otworzyć jeszcze tylko ten sarkofag. Co też uczyniłam z bardzo mieszanymi uczuciami. Od stanu pierwotnego wzruszenia i radości, jakby mnie nagle odmłodzili, do gryzącej nostalgii, przekopałam całą jego słodko - gorzką zawartość. Zdjęcia, wycinki z nieistniejących już tytułów gazet, duperele, naklejki do albumu Barbie z etapu mojej podstawówki, niesamowite, po prostu etykiety zapałczane, które zbierała Babcia w latach '60 (kiedyś wrzucę obszerny wpis na bloga: "Odkryte, Upolowane"), dwa piórniki na magnes (jedyne jakie zostawiłam na pamiątkę, bo od najbliższych Osób), dzienniki i w końcu kilogramy tego, co nosiłam na sobie od końca podstawówki, poprzez wszystkie licea, studia i krótki okres po. Chyba mogłabym wystawę zrobić ;-)




Każdy wisiorek, naszyjnik, pierścionek, para kolczyków - to jakaś sytuacja, często jakiś prezent, jakiś etap w obiecującym, kolorowym życiu, podróż, czy zwykłe zakupy... Więc przewijały się przed tym, co poeci zwą "oczyma duszy", kadry z własnej egzystencji, niczym te z ulubionych filmów, zresztą granica tutaj płytka, moje życie starczyłoby za kanwę dla 10. scenariuszy ;-). Tunezyjskie dzbanuszki (w barbiowym wymiarze), które Mama jako dziewczynka dostała od Stryjka, a ja mogłam je najpierw nakładać tylko na wyjątkowe okazje, ale już w pierwszej klasie liceum, przywłaszczyłam to cudo nieodwołalnie:


Wisior z Indii i bransoletka, które zawsze, co zauważyła koleżanka, nakładałam na egzaminy ustne ;-), chyba, żeby profesorów uspokajać dźwiękiem dzwoneczków ;-). Niesamowity krzyż z Etiopii, ciężki jak kula pokutna trójdzielny naszyjnik z Bułgarii, który też nosiłam od podstawówki i nieco skromniejszy zestaw talizmanów na cienkim łańcuszku.


I wreszcie to, czego szukałam! Peruwiańskie kolczyki - laleczki, które dostałam w pierwszej klasie liceum od Babci, gdy przeżywałam fascynację kulturami Ameryk. Obie miniaturowe postacie, skryły się w tym oto "domku", niczym w jakimś Polly Pocket. Zajrzałam doń już na samym końcu.




Laleczki, od A do Zet, ręcznie wykonane, na bazie drucików owiniętych nićmi. Miniaturowe odzienie tkane, kapelusiki przyklejone. Twarzyczki z niewiadomego materiału, malowane i lakierowane. Może nie są zbyt subtelne, ale przy takich krasnoludkach i tak, ktoś spędził trochę czasu. Ciekawa jestem, ile tworzy się jedną figurkę tego formatu...  






















Jak są maleńkie - widać dopiero przy Peruvian Barbie z 1998r. Sama lalka na moldzie Kira/Marina, oczywiście doczeka się kiedyś odrębnego wpisu.  






Po kilku godzinach tej podróży w czasie, wyczerpana emocjami, zirytowana nieco, wrzuciłam ponownie wszystko do kartonu, łącznie z toną naszyjników, których nigdy już nie włożę, bo pretekstu brak i potrzeby takiej także, a może również miejsca w ciasnej teraźniejszości... Etap zamknięty, karton zamknięty, tylko peruwiańska para i zapałczane etykiety odzyskały wolność.      


Wysokość: ona 3,8 cm; on 3,6 cm.
Tworzywo: tkanina.
Cechy szczególne: całość wykonana ręcznie, lalki - kolczyki.
Data produkcji: lata '90 XX w.
Kraj produkcji: Peru
Height: 3.8 cm girl; boy 3.6 cm.
Material: fabric.
Special features: all hand-made dolls - earrings.
Date of manufacture: the 90 twentieth century.
Country of production: Peru

niedziela, 28 czerwca 2015

Spotkanie z lalkami w stolicy na bis


Tydzień temu nie mogłam zawitać do stolicy. Akurat w terminie, gdy dziewczyny organizowały comiesięczne, tematyczne spotkanie Kolekcjonerów lalek. Ale były tak miłe, że zechciały powtórzyć imprezę i dać mi cynk. Mimo pewnych ograniczeń, nie wypadało się wymigać, wobec tak postawionej sprawy ;-). Spakowałam sporą torbę, zakupioną przed laty we Francji i przebrnęłam przez groteskowe trudy objazdów początku sezonu wakacyjnego. Utknęłam na Rondzie Żaba, bo nagle urwał się chodnik, ale mądrzejsze ode mnie umysły (czytaj: histeryczny "telefon do przyjaciela"), zesłały mi instrukcję, jak skutecznie dotrzeć do celu ;-)... Spotkaliśmy się w mieszanym składzie: znani i nieznani; bliscy i dalecy; ci, którzy rzucali się sobie w ramiona i omijali wzrokiem. Połączyły nas lalki wszelkich firm i epok. Ale się działo!!!
Na początek Monster High - postacie z natury niezwykłe, w interpretacji Inki... zarąbiste!




Na tle bluzki Kasi Zbieraczki, bardzo artystycznie ;-)


A z moją syrenką - to prawie rodzinna fotografia!


Tutaj zaś, Inki Kot i mój Pająk - niemattelowski klon zaledwie za 10,50. Ale mało doświadczone oko, nie odróżni od oryginału za bagatelka ... 100 zł... ;-)


Do idei lalek Ever After Eigft, na szczęście dla własnej, od pewnego czasu chudej kieszeni ;-) , nie umiałam się przekonać. Ich nazbyt regularne twarze, jak kalka komiksu, przypominały hybrydę Monster High i My Scene. Ale lalka Patryka bardzo przypadła mi do gustu, a jej nieziemskie buty, w rokokowej estetyce, uważam za najbardziej niesamowite buty pod słońcem! Zresztą, sami zobaczcie:


Nie zapytałam, czy pasują też na inne lalki...


Właśnie, o My Scene mowa, zatem kilka sztuk z mej osobistej kolekcji:


Trudno odżałować, że tak wyrazista, dobrze wykonana linia jak My Scene, stworzona według świetnego zamysłu designerskiego, oraz atrakcyjnego psychologicznie scenariusza (każda lalka miała swój życiorys i była przypisana do określonego kręgu kulturowego), opuściła nas na przełomie dekad. Skoro istnieją obok siebie Monster High i wspomniana E.A.E., nie rozumiem, czemu trzeba było skasować MS. Był to odpowiednik wcześniejszych współczesnych serii dla nastolatków: Generation Girls i Flavas... 
I jeszcze trójca lalek vintage, jako moja lekcja poglądowa na zmiany wizerunku lalki Barbie: 


Vintage Kasi - Kenner z rootowanymi włosami i Steffie:


Luźne nawiązanie do estetyki "dawnych czasów" - 3 moje Dynamite Integrity Toys i jedna Kasi (prostuję - Inki!): 


Nowoczesna kobieta w wielkim mieście. 



Po raz pierwszy miałam, możliwość ujrzeć na żywo najnowszy mold Barbie z 2013 r. Chyba się starzeję, bo choć lalka sympatyczna, wolałam bez porównania tę z 1999r (G.G.). Że o swojskiej, wyidealizowanej Super Star nie wspomnę...
I jeszcze jedna lalka Lacrimy. Byron Lars na artykułowanym ciałku od S.I.S. Cudo! 


Inna urocza ,ciemnoskóra postać, bez sygnatur zezwalających na identyfikację. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, proszony o kontakt! 



Kilka aspektów Azjatek Kayla/Lea. 
Od lewej: Hoops and Loops, Lea i Kayla, w ubrankach od Really Rosy; Cali Girl na zmienionym ciałku w stroju od pierwszej Fashionistas Artsy, jedna z pierwszych lal na tym moldzie - Amaizing Nails, w stroju od Japan Princess Barbie. 


Tonnerki Esme należące do Kasi i Inki:


Wdzięczne, kreskówkowe hybrydki, które osobiście bardzo lubię (Kasi):



I moje indiańskie mamy z córeczkami x 2, które doczekają się kiedyś wyczerpujących postów. 
Od lewej Totssy Indian Princess (Legends of Yesteryear Series). Z prawej specjalizująca się w produkcji Native American Kid Kore (lata '90)

A poniżej dziewczynki, według tego samego klucza:


Były też inne sympatyczne lalki i byty mniej lalkowe, których już nie pomieściłam w tym poście ;-)  


środa, 24 czerwca 2015

Nocni goście zupełnie nie w porę. Historia Skipper - młodszej siostry Barbie. Część 2/Night visit completely the wrong time. Skipper History - Barbie's younger sister. Part 2


Na naszych peryferyjnych trawnikach o leśnej glebie, trwa na dobre wymiana roślinnych pokoleń środka czerwca, choć aura raczej z końca września. Tam, gdzie bezduszny człowiek nie przeleciał z kosiarką, roi się od wszystkich kolorów tęczy. Nic tylko fotografować lalki... W sobotę mieliśmy zakończenie sezonu ceramicznego i święto miasta. Jedni bawili się na koncertach, my w pracowni. Było ziołowe wino, truskawkowe ciasto i czekolady z orzechami. Jako chudzina, mogłam używać do woli - nikt nie protestował, wprost przeciwnie. Jak zwykle, każdy czuł się w obowiązku dokarmienia "niewyględnego" bliźniego ;-). Na żaden koncert nie poszliśmy. Deszcz się rozpadał, koleżanka, miała nazajutrz egzamin, ja zamierzałam od rana koczować na pchlim targu (dzień bez opłat placowych ;-)). Wróciłam do domu po 22., zasiliłam konserwą skretyniałą Hołotę i przysposobioną córkę Padlinki - Recydywkę, nakręciłam budzik na 4.30 i trzasnęłam w kimono. Śniło mi się, że ktoś dzwoni do drzwi. Bardzo natarczywie. Z tego snu... wyrwał mnie dzwonek (czytaj: przenikliwy gwizdek - bo obrzydliwy, nerwożerczy sygnał to spadek po poprzednich lokatorach). Usiadłam w totalnej ciemności, zaskoczona, że budzik nie zadźwięczał. Rolety zasunięte, komórka wyłączona, zegar utonął w czerni. Jedyne ulotne źródło światła, to migający solarny motyl na zewnątrz - najnowszy prezent urodzinowy od jednej z koleżanek. Zielony, granatowy, fioletowy, różowy, czerwony, żółty, więc robi się na moment widniej. Po dzwonku następuje łomot do drzwi. Serce zaczyna mi tłuc, miotam się w łóżku, usiłując namacać budzik, zanim motyl zmieni kolor. 1. 35. Jasna cholera, ktoś się upił i pomylił drzwi?! Cóż, po tym incydencie, sąsiedzi na pewno pokochają mnie jeszcze bardziej... Znowu przenikliwy gwizd i walenie. Boję się zapalić światło. Serce mi tłucze. Przypominam sobie relacje na podstawie których pisałam moją magisterkę. Walenie, jak gestapo. Pewne siebie, żądające wpuszczenia. Brrr! Byłam w życiu napadnięta, doświadczyłam też innej przemocy, moje drzwi raz zostały sforsowane, więc jaki anioł da gwarancję, że to się nie powtórzy, hę? Sorry: mózg mi się zwiesił. Nie myślę racjonalnie. Jestem po prostu samotną kobietą z paskudnymi wspomnieniami. Ale kogo to obchodzi? Na zewnątrz: przemiennie: gwizdanie - łomotanie. I tak przez kilka minut. Ktoś się dobrze bawi moim kosztem.  Jestem mokra. Jestem pewna, że sąsiedzi już wstali. Hołota wyje w łazience, Dywka, ociera się o mnie w ciemności. Wysyłam sms - a do przyjaciółki mojej Mamy. " Ratunku! Ktoś w amoku szturmuje moje drzwi. Czy numer na policję to 112?" Walenie i gwizdanie w końcu cichnie, choć ja mam wrażenie, że przestałam być sobą. Wyskakuję z łóżka i na palcach mknę do kuchni, by tam zapuścić żurawia przez bambusowe rolety. Po drodze, walę kantem stopy w drukarkę, której nie zdążyłam wynieść za dnia do piwnicy. Nawet zakląć nie mogę. Już jestem przy oknie. Bardzo dyskretnie, żeby nikt nie dostrzegł ruchu. W srebrnym samochodzie zapala się światło, ale nie odjeżdża. On stoi, ja stoję. W końcu daję za wygarną. Mokra, jak po kąpieli wracam do łóżka. Nadal nie zapalam światła. O śnie nie ma mowy. Czuję się jak po ciosie maczugą w łeb. Dlaczego inni mogą mieć spokojne, normalne życie, a ja bez przerwy użeram się z... No, własnie z czym tym razem? Co to było do licha ciężkiego? Ktokolwiek mi to zrobił, niech zostanie impotentem po wsze czasy! Na kołdrze świeci komórka z wyciszonym dzwonkiem. Dochodzi druga. Dzwoni Babcia. O, jak super. Idealna godzina na pogawędkę...


- Gdzie jesteś? - pada pytanie.
- A gdzie mam być o tej godzinie? - odwarkuję - We własnym łóżku.
Cóż, na dobrą sprawę w moim wieku można też bywać w innych łóżkach, albo dla przykładu, bawić się pod chmurką w związku z naszym świętem, ale nie czas teraz na edukowanie Babci.
- Może pogadamy rano, co? - sugeruję szczękając zębami, szlag wie - ze strachu, czy ze złości - Za dwie i pół godziny muszę wstać.
Od słowa do słowa, zagadka rozwiązuje się. Czuję że mam ochotę zawyć i pogryźć. Babcia zgłosiła moje zaginięcie, bo nie zadzwoniłam do niej wieczorem. Do drzwi waliła policja. Ale obudzili się tylko sąsiedzi. Funkcjonariusze odnotowali, że zaginionej nie było w mieszkaniu. Jaka szkoda, że nie zadzwoniłam pod 112. Nasłałabym policję, na policję. Też miałabym swój udział w zabawie ;-) Nie wiem, śmiać się, czy płakać? Starość ma swoje prawa, choć Babcia i za młodu słynęła z fantazji... Argumenty, że taką akcją przywołała tylko moje paskudne wspomnienia, nie wzruszyły. Zapytałam więc, czy naprawdę jako człowiek rozumny oczekiwała, że otworzę w środku nocy drzwi, nieproszonemu gościowi?
- No, nie... - odparła po chwili namysłu.
I niechaj to będzie konkluzja. Czasem trzeba zrobić takie "klik" i włączyć mózg, zanim się coś zrobi.
Oczywiście do rana nie spałam, na pchli targ nie pojechałam, na obiad do koleżanki nie poszłam. Krótko mówiąc: udana niedziela ;-)


A teraz temat właściwy, czyli kontynuacja opowieści o młodszej siostrze Barbie i jej przemianach. Ponieważ bardzo dużo syntetycznych konkretów przedstawiłam w poprzednim wpisie z 26. kwietnia br. - toteż tam zapraszam zainteresowanych.
Dziś zgodnie z obietnicą, pokazuję to, co wtedy było niedostępne, czyli moją pierwszą Skipper. Za jej posiadanie, przed laty, w czasach gdy podstawówki były jeszcze w miarę sensownymi miejscami dla młodych ludzi, wybaczam Babci nocny nalot ;-) Ten rok obfitujący w lalki, wspominam sobie z rozrzewnieniem... Skipper Pet Pals z 1991 r. miała burzę karbowanych włosów i ciekawą rzecz, rzadką u tych laleczek - jedną ugięta rączkę, przystosowaną do trzymania pieska. Jak dziś pamiętam, że lalkę nazwałam Ines, a jej pupila - Pepi.  




Gdy dwa lata po niej, pojawiła się bardzo podobna, choć bez dodatków i dużej ilości ciuszków Glitter Beach, byłam już młodziutką panienką i tylko na odległość, jako sentyment, mogłam poczuć do tej lalki "miętę przez rumianek". Trafiła mi się w zestawie innych lalek, jakieś 3 lata temu, może dawniej - potargania, przybrudzona z oryginalną opaską i kolczykami zaledwie. Ale wspomnienia, tchnęły ciepło w serce.


Jak już pisałam, ten trochę komiksowy mold, jest jednym z moich ulubionych. Występował on również jako Courtney (ciemnowłosa przyjaciółka Skipper), a także po raz pierwszy jako - Skipper ciemnoskóra.
Poniżej, jedna z bardziej niezwykłych, której nie znałam w latach dzieciństwa (i całe szczęście, bo chyba bym zwariowała): Teen Fun Skipper (1987)


Camp Skipper (która była u nas w horrendalnych cenach; zatem także musiałam odczekać 20 lat, by kupić ją za kilka złotych na Allegro ;-) - jedna z ostatnich laleczek na tym moldzie:


W 1993 r, Mattel projektuje nową, realistyczną, bardzo dziewczęcą twarz Skipper. Jestem zachwycona! Jej delikatność, w jakiś sposób, przywodzi mi na myśl pierwszy mold Skipper:


Ciałko pozostaje to samo co u wielkookich, według projektu z 1987r.:



Jako pierwsza trafia do Polski w 1995. Sparkle Beach Skipper (z prawej strony fotografii). W oryginale ma różowy, opalizujący kostium i pryzmatyczny wisiorek:



Natychmiast znika z półek, załapuje się na nią moja bogatsza koleżanka, u której mogę do woli ją podziwiać ;-) W tym samym roku, wyszła też Phone Fun Skipper. Na, którą znowu czekałam dwie dekady:


Niesamowicie delikatna i promienna. W oryginalnym stroju, urzekły mnie zwłaszcza koronkowe podkolanówki. Oczywiście dłuuuugo musiałam o niej marzyć, nim upolowałam nieco wybawiony i poluzowany w szyjce egzemplarz.


Ale już rok później los gotuje mi wspaniałą niespodziankę. Bardzo podobną do pierwszej plażowej na nowym moldzie: Skipper Splash 'n Color, u nas znaną jako Miami Skipper.
Na dobrą sprawę, różnią ją tylko kolczyki i włosy przetykane złotą nitką, na punkcie których jestem zawsze chora. Tym razem miałam pieniążki i mogłam zrealizować kolekcjonerskie marzenie! Uznałam, że jestem wygrana, gdyż moja lalka wydaje się bardziej atrakcyjna niż Skipper koleżanki ;-) Sparkle Beach znów wpada w moje ręce po latach, zesłana tchnieniem przypadku.


Z opóźnieniem dowiaduję się, że w 1994 r, wyszła jeszcze seria nastolatków ze Skipką w roli głównej: Pizza Party. W Polsce oczywiście, ani widu, ani słychu...
Opisana Skipper, była jedną z najkrócej emitowanych sióstr Barbie.
Do serii plażowych, Skipper wróciła dopiero w 1999r. (Hawaii) Ale była to już całkiem inna lalka, na znacznie wyższym, odchudzonym ciałku. O czym w następnym odcinku...