środa, 21 marca 2018

Międzynarodowy Dzień Teatrów Lalkowych - Saracen z Sycylii


O tym, jak ważna jest lalka w kulturze, świadczy fenomen teatrów lalkowych, które znane są przynajmniej od czasów Starożytnego Egiptu i co najistotniejsze - rozwijały się równolegle z teatrami aktorskimi. W Polsce historia tego niezwykłego teatru sięga XV wieku i oczywiście łączy się z szopką. Od niej się zaczęło i prawda jest taka, że po dziś dzień większość z nas kojarzy przedstawienia lalkowe tylko z motywami religijnymi.


Ja sama mam nieliczne doświadczenia z tym rodzajem teatru. Pierwsze, najbardziej mgliste, niemal senne wspomnienie, wyniosłam jeszcze z czasów przedszkolnych. Nie wiem, czy to panie wychowaczynie wystawiły spektakl marionetkowy, czy, co bardziej prawdopodobne, ktoś jednak do nas przyjechał na gościnny występ. Treści nie pamiętam, a jedynie własne oczarowanie. Przechowuję też w pamięci przedstawienie z pacynkami. Byłam i w jakimś domu kultury w okresie bożonarodzeniowym, chyba organizowała toTVP, miejsce pracy moich Rodziców. Jedna z niewielu fajnych rzeczy ustroju słusznie minionego - zakłady pracy rutynowo robiły coś dla dzieci swoich pracowników (o koloniach, czy wczasach - nie wspomnę ;-) Za to na początku podstawówki trafiła mi się możliwość 2 - 3 wizyt w warszawskim Teatrze Guliwer, otwartym tuż po wojnie 8 grudnia 1945r. (wtedy jeszcze nosił nazwę Warszawski Teatr Lalki i Aktora). Lalkowe spektakle miały dla mnie magiczny wymiar, inspirowały do tworzenia własnych maskotek/figurek, ale przede wszystkim do rozkładania na środku jedynego pokoju - rozbudowanych scenografii ;-D. Były to niestety scenografie jednodniowe, bowiem, wieczorem należało rozsunąć wersalkę.
Dziś chciałam pokazać Wam oryginalne, sycylijskie rękodzieło - marionetkę, nawiązującą do historycznych, którą kilkanaście lat temu przywiozła mi Siostrzana Dusza Lalkowa. Niestety nie da się takiej lalce zrobić ciekawych zdjęć trzymając w jednej dłoni drucik i sznurek, a w drugiej aparat :-(





Na zagranicznych aukcjach internetowych, widziałam kilka lalek z tej serii, w cenach od kilkunastu, do 200 euro.




Dziś jest również tzw.: "Dzień Wagarowicza". Pamiętam to nowe "święto" z lat '90 XXw. jako dzień bliższy latu niż zimie. Niestety, te widoki nie mają w sobie NIC wiosennego. Ot, klimat zmienia się na naszych oczach...



Zainteresowanych (nie tylko ceramiką) zapraszam TUTAJ:
Gdzie pokazuję m.in. te prace... 




niedziela, 18 marca 2018

Stacie - młodsza siostra Skipper. Część 1.


Grypa pozwoliła mi wreszcie żyć, zatem mogę już siedzieć z laptopem na kolanach, co stanowi duży progres... Koty odetchnęły z ulgą - posiłki znowu są wydawane:



Specjalnie na prośbę Inki, podejmuję ten wątek - gabarytowo nieduży, merytorycznie obszerny, ale za to jaki wdzięczny! :-)
Mowa o niespełna 20 - centymetrowych laleczkach Stacie, czyli według drzewa genealogicznego Mattela - młodszej siostrze Skipper. Jej pierwszy mold zaprojektowano w 1990 r. i nadano mu imię Kelly. Prototyp Stacie, ukazał się dwukrotnie: w rozbudowanym, ślubnym zestawie: "Wedding Day Midge", oraz w dwupaku Kelly & Todd. To właśnie Todd, brat a może przyjaciel dziewczynki? - został ostatecznie jedynym właścicielem subtelnej, wielkookiej buzi z zamkniętymi ustami. O tym polskie dzieci wtedy jeszcze nie wiedziały, bo niby skąd? Był to jednak ten czas, że zagraniczne nowinki szybko zaczęły zalewać nowy rynek zbytu i już w 1991 r., do Polski zawitała bardzo kameralnie, by nie rzec - pokątnie - "Party and Play Stacie". W tym samym roku zaprojektowano jej twarz, wzbogaconą o uśmiech odsłaniający ząbki. Miała platynowe włosy, jaskrawo niebieskie oczy i różową pomadkę na ustach, ale nam wydawała się objawieniem. Jej nieco kreskówkowa uroda idelanie korelowała z ówczesną Skipper. Miałam to szczęście, że moja zaprzyjaźniona rówieśniczka - Dusza Lalkowa - a raczej jej rodzice, posiadali w tamtych czasach pieniążki na takie niepoważne zakupy, dzięki czemu mogłam sobie do woli dotykać i sycić wzrok, tym co zazwyczaj oglądałam tylko na sklepowych półkach. Z tą pierwszą Stacie było zresztą tak, że nie trafiła do masowej sprzedaży. Faktem powszechnie znanym z początku lat '90 był ten budzący dreszczyk emocji: różne, często rzadkie pozycje, pojawiały się nieoczekiwanie sprowadzane na sztuki na osiedlowych bazarkach, czy w zwykłych sklepach z zabawkami. W świecie sprzed internetu, sprzed Allegro i Ebaya, takie zjawiska miały wymiar wprost pozaziemski! Jadąc po lekcjach do sąsiedniej dzielnicy, nigdy nie było wiadomo, co się znajdzie. Problemem w tamtych czasach była tylko wysokość mojego kieszonkowego i brak akceptacji Dorosłych w wydawaniu go na tzw.:"bzdury" ;-).
Koniec końców ta pierwsza Stacie, dotarła do mnie dopiero kilka lat temu, ale choć pozbawiona oryginalnego ubranka i kolczyków, sprawiła mi wiele sentymentalnej satysfakcji (z prawej strony pierwszego zdjęcia, z lewej na poniższych).



Pierwszą Stacie, jaką sobie wtedy faktycznie kupiłam, była Happy Meal Stacie (1993) z mocno czerwonymi ustami, dopasowanymi do stroju. Ale kto by się tym przejmował? Dla mnie była cudem objawionym, tym bardziej, że w ręku trzymała miniaturę tacy z zestawem Happy Meal. Nazwałam ją Klaudia w czasach, kiedy nie wyobrazałam sobie, że jakaś lalka mogłaby nie otrzymać swojego życiorysu i indywidualnej tożsamości, nawiązującej do świata mojej wyobraźni, dzieł literackich, lub filmowych. "Klaudie" zostały sprowadzone do Polski masowo, co spotkało kilka miesięcy później jej kolegę Todda, którego też sobie kupiłam, odkładając z poświęceniem kieszonkowe. Niestety, na próżno czekałyśmy aż dystrybutor sprowadzi rudowłosą Whitney i ciemnoskórą Janet z tej serii. Nie doczekałyśmy się tej łaski, a szkoda, bo był to debiut tej samej twarzy, ale w innych wariantach kolorystycznych. Po raz pierwszy i ostatni chyba, że o czymś nie wiem, wszystkie dzieciaki pojawiły się w jednej serii. Nie mam pojęcia czemu, Mattel zrezygnował z produkcji chłopca. Todd miał także swoje wydanie w wersji AA.
Szkoda, że wtedy bez chwili refleksji modyfikowałam swoje lalki, jeśli tylko coś nie odpowiadało mojemu ideałowi. Na szczęście nie były to działania w stylu OOAK ;-) Niemniej mojej Klaudii, skasowałam bardzo szybko, czerwone, plastikowe kolczyki, uznając szpilki z perełkami za bardziej dostojne...



Wszystkie laleczki miały ciałko zaprojektowane do wychodzących w latach '80 Lady Lovely Locks and the Piexietails. Proste rączki odginane do boków i gumowe nóżki. Zdecydowanie do ich małych główek, ciałka pasowały lepiej niż do LLL.


2 lata później w Polsce pojawiły się dwie dziewczynki z serii "Gymnast Stacie" (1995) na artykułowanych, "sportowych" ciałkach. Była to Whitney o kasztanowych włosach i fiołkowych oczach, oraz tytułowa Stacie. Whitney kupiłam nową,


Stacie po latach znalazłam na jakimś bazarku. Choć nie miałam wtedy potrzeby posiadania drugiej 19-centymetrowej blondyneczki, znalezisko za 3 zł. było łupem nie do pogardzenia. (trzecia od lewej). Widać już, że projektant dążył w kierunku mniejszych oczu.


W tej serii również występowała Afroamerykanka Janet, ale już nie tak ładna, jak jej poprzedniczki (wg mnie).
Czwarta dziewczynka na fotografii, to nabytek z Allegro za 10 zł.





Laleczka o długich platynowych włosach, pochodzi z zestawu obejmującego 4 lalki - "Winter Holiday Giftset" (1995). Zestawy siostrzane, to całkiem fajny pomysł i zawsze ładne wykonanie, ale niestety, do Polski nie sprowadzono ani jednego. Już w 1991 i 1992r. wyszły 2 odsłony "Sharin Sisters"i szczególnie udane "Holiday Sisters" z 1998r., oraz 1999r. - bodaj ostatnie zestawy ze wszystkimi twarzami mego wczesniejszego i późniejszego dzieciństwa. W 2000 r. w secie świątecznym wśród sióstr, debiutowała Barbie na moldzie G.G.

CDN...



sobota, 10 marca 2018

"Wind Rider" - prawdziwa Pocahontas/"Wind Rider" - real Pocahontas


Grypa sprawiła, że mogłam spokojnie zajrzeć do wersji roboczych i wyciągnąć notatkę oraz zdjęcia jakie zrobiłam mojej wymarzonej lalce we wrześniu. W blogowej "poczekalni" jeszcze 3 sesje fotograficzne, ale dziś celowo sięgnęłam po jedną z najukochańszych postaci. Po Mbili, Sugar, Duchu Ziemi, Boginii Azji, FR-ach Kyori i Ishy, paru postaciach vintage i Tonnerkach - Wind Rider - jest jedną z tych lalek, które miały pozostać w sferze marzeń. Lalkowy los (jedyna wersja łaskawego, jakiej czasami doświadczam) - widać chciał inaczej. Jakiś rok po śmierci Mamy, znalazłam tę lalkę okazyjnie na Allegro. Oczywiście była to okazja na miarę lalki kolekcjonerskiej, ale na tyle atrakcyjna, że nie wahałam się ani chwili tym bardziej, że sprzedawała ją osoba, u której nie raz już zrobiłam satysfakcjonujące zakupy.





Co oprócz niesamowitego stroju i stylizacji zwraca uwagę w przypadku tej lalki powstałej w 2006r.? Ciałko Model Muse, które było wtedy nowością. Ponadto uwagę przyciąga charakterystyczna twarz na moldzie "Daria", zaprojektowanym w 2004r. Choć tak klasycznie europejska, w zestawieniu z tą kolorystyką zyskuje nowy wymiar i intryguje. Od razu Wam powiem, że Daria nie jest moim ulubionym moldem, choć tak rzadko się go spotyka. Z pewnością kojarzycie go z ekskluzywnymi, posągowymi blondynkami i paniami z Jamesa Bonda. Przy tej okazji muszę wspomnieć o 2. pozostałych przełomowych  moldach - latynoskiej Marisie i afrykańskiej Nichelle, wpisanych w ściśle kolekcjonerski projekt z początku XXI wieku - "Model of the Moment". Miałam wrażenie, że Mattel projektując te twarze, zapatrzył się w niedostępną urodę modelek Jasona Wu. Więcej tu estetyki Integrity Toys niż producenta poczciwej Barbie...




Czy Wam też się wydaje, że tak powinna wyglądać prawdziwa Pocahontas? ;-)



Lalkę zainspirowaną duchem indiańskiego świata, zaprojektowała Sharon Zuckerman, słynąca z bardzo ciekawych, ale niespójnych estetycznie projektów. Nie raz odnoszę wrażenie, jakby jej lalki były wynikiem burzy mózgów kilku różnych projektantów. 


Wysokość: 29 cm.
Tworzywo: plastik, guma.
Cechy szczególne: lalka autorska zaprojektowana dla kolekcjonerów.
Data produkcji: 2006.

poniedziałek, 5 marca 2018

Zanim dopadła mnie grypa... W przeddzień najtrudniejszego.


... Spotkałam się w sobotnie, mroźne, lutowe popołudnie z Ineczką w Green Caffe Nero, przy ul. Marszałkowskiej. Tam było nam najbliżej z Cepelii, gdzie zachwycałyśmy się wystawą patchworków Anny Sławińskiej. Z lokalu oprócz zawiesistej, aromatycznej herbaty, zapamiętam jeszcze paranoicznie strzeżony szyfrem z paragonu, jedyny w obiekcie, koedukacyjny kibel - swoją drogą - umiarkowanie czysty. Spotkanie planowane długo i przekładane, nie miało wątku przewodniego, dot. konkretnych lalek. Wzięłyśmy niedużą porcyjkę (Inka większą) naszych lalkowych (na ogół) nowości.







Nie wiedziałam, że Ineczka przygotowała dla mnie oprócz elganckich drobiazgów wykonanych techniką metaloplastyki, 2 piękne lalkowe prezenty: bajkową kruszynę Enchantimals,


(druga od prawej)
oraz najprawdziwszą w świecie lalkę OOAK, na bazie EAH, wykonaną przez Ulę.



O takich cudach nawet nie śmiałam póki, co marzyć, bowiem mam potrzeby wymagające odłożenia czegoś na kupkę, a o podwyżce powinnam przynajmniej chwilowo - zapomnieć ;-)


Najpiękniejsze było jednak bezinteresowne spotkanie z drugim Człowiekiem - coś, o czym już niemal zapominam, że może istnieć w zalewie znajomości miłych, lecz do bólu powierzchownych, lub podyktowanych interesem, co - nie mogę mieć pretensji - wynika z założeń mojej pracy.


Miłe spotkanie, miało groteskowy koniec. Cóż, groteska to stałe tło egzystencji Kidy i obym jak najdłużej umiała się z tego śmiać, nawet jeśli już tylko na siłę... W autobusie usiadłam na końcu, choć jest to zawsze ryzykowne, niemal tak bardzo jak nachylanie się nad basenem pełnym piranii. Ale skusił mnie rząd wolnych miejsc, na których mogłam swobodnie rozłożyć torby, zamiast budować piętro na własnych kolanach. Na trzecim przystanku otworzyły się drzwi i ujrzałam jak jeden rosły facet, podnosi z chodnika drugiego niedźwiedzia i dosłownie wpycha go do pojazdu. Jeszcze drzwi się nie zamknęły, a facet już gruchnął na podłogę jak stał, mało zębów nie gubiąc. Kolega znów go podniósł i podprowadził gdzie? Oczywiście do moich miejscówek! Ułamek chwili i pijak wylądował na torbie z lalkami i połowie mojego ciała. Przekleństwo ocuciło tylko kolegę, który zaczął mnie przepraszać. Nader szybko mocą strachu i zaskoczenia wydobyłam się spod bezwładnego cielska i pognałam do przodu. Pijak bełkotliwym głosem przepraszał i namawiał bym została. A gdy nie reagowałam, burknął: "wredna baba".
Cud jakiś, że lalki nie ucierpiały...




Tymczasem, widzę, że gorączka znów przekroczyła 39 i sunie w górę, mimo podwójnej porcji leków, od której wysiadł mi już żołądek. Niestety, tak jest od 3. dni. Każdego czuję się gorzej. Dziś straciłam głos. Są tylko przebłyski poprawy na jakieś 2 - 2,5 godz. W taki przebłysk muszę wstrzelić się jutro, by wyjść do apteki po zapas leków i delikatesów po żarcie dla kotów. Mam wrażenie, że gdybym jednak nie brała tych leków, byłoby gorzej. Nie przypominam sobie takiej grypy. Jakaś świńska, czy ptasia cholera...


Jutro bardzo smutny dzień. 7. rocznica śmierci Mamy. Moment, od którego już nic nie biegło drogą normalności, mimo szczerych chęci i dążeń. Umierała spokojnie, wierząc, że w trudnych momentach nie będę sama. Cieszę się, że nie musiała się rozczarować, że nie wie jak naprawdę potoczyło się to wszystko...