Prawie każdy, kto urodził się na przełomie lat ’70 i ’80 XX,
przynajmniej kojarzy tę serię. Tym bardziej osoby kilka lat młodsze, które
autentycznie przeżywały losy dziewcząt z japońskiego komiksu i
kreskówki. Anime oglądali oni i one, choć dla
tych ostatnich, księżycowe wojowniczki, stały się wzorem hartu ducha i mądrej
siły. Myślę, że żadna z nas, nie myślała wtedy o historii emitowanej przez
Polsat i TV 4, zręcznie łączącej fantasy z romansem w kategoriach
feministycznych. A jednak: świetnie się czułyśmy jako dziewczyny w rolach od
wieków przypisanych tylko chłopcom. Nie istniało wtedy pojęcie gender, a wraz z
nim, wyczerpujące, ideologiczne spory. Było tylko uskrzydlające poczucie, że…
kobieta też potrafi
😉. Wcale nie gorzej niż facet.
Manga stworzona przez Naoko Takeuchi, zyskała status
nowatorskiej i kultowej. Animowany serial, z wyjątkiem Japonii, cenzurowano w
każdym z krajów. Polska w tym przypadku, wbrew obiegowej opinii, wykazała się zrozumieniem
innej kultury i ostrożnością w modyfikacjach oryginału, rodzima cenzura nie
była więc zbyt daleko posunięta.
Nasi zagorzali fani „Czarodziejki z Księżyca”, chyba
najlepiej pamiętają bałagan z tłumaczeniem imion w poszczególnych odcinkach 😉.
Ja za to świetnie, pamiętam z tamtego okresu życia… lalki.
Kiedy nie tak dawno Barbie trafiły z Pewexów na półki
stosunkowo nowych w naszym krajobrazie supermarketów, ugruntowały w społecznej
świadomości ideał plastikowo-gumowego piękna. Ówczesna Barbie, choć wszak tak
bardzo karykaturalna - wyglądała jednak naturalnie na tle dostępnych w Polsce
lalkowych bohaterek serii „Sailor Mooon”. Długonogie ciałka z obfitym biustem,
przypominały amerykańską sex-bombę, ale dziwne twarze z monstrualnymi oczami, w
naszej kulturze i na naszym rynku, były czymś nowym. Dla mnie wychowanej na
azjatyckich przyborach szkolnych (piórnikach, kredkach, etc.), wielkookie buzie
- kojarzyły się dość swojsko
😊. A jednak nie byłam w stanie się przemóc, by
kupić którąś z postaci. Kiedy już miałam w ręku kieszonkowe i odłożone
pieniążki z sezonowej pracy, wolałam jakąś lalkę Mattela, albo
komiks. Lalki z „Sailor Moon” fascynowały mnie, ale budziły też jakiś dysonans.
No i chyba trochę się bałam posądzenia ze strony znajomych, Rodziny, o…
fascynację kiczem.
Skusiłam się wtedy tylko na zakup KOTÓW.
Trochę kosztowały i wstydziłam się nieco tej ceny, więc Mamie
powiedziałam, że kauczukowe figurki kupiłam za parę złotych na Kole, gdzie
mknęłam tramwajem skoro świt w każdą niedzielę. Mama na szczęście nie
prowadziła śledztwa. Wykrzyknęła tylko: „Ale super! W japońskim stylu” – i
skonfiskowała je zaraz na swoją półkę z kolekcją kocich figurek. (ja też miałam
własną, konkurencyjną).
Kiedy kilka lat później, stałam się totalnie zakochaną fanką
„WITCH” i z zainteresowaniem patrzyłam (wraz z Mamą) w stronę produktu: „WINX”,
pożałowałam, że nie kupiłam mimo różnorakich przeciwności, żadnej lalki z serii
„Sailor”. Tym bardziej, że robiłam już pierwsze próby graficzno-ilustratorskie
w w.w. kierunku.
Dopiero jako mocno pełnoletnia pannica, wylicytowałam po
internetowym pojedynku tego oto pana:
„Deluxe Adventure Dolls Prince Darien” z 1997r., w
oryginalnym pudełku miał jeszcze fiołkową marynarkę, takąż pelerynę i
charakterystyczne okulary w grubych, białych oprawkach. Chłopak mierzy 30,5 cm.
Wydał go „Irwin Toy Limited” (najstarsza kanadyjska, niezależna i rodzinna
firma, produkująca nieprzerwanie zabawki – od 1926 do 2001r.)
Mars niemieckiej firmy „IGEL” (1999r.), kupiłam ze 2 lata
temu. Golusieńką, z włosami w stanie – jak widać. Z oryginalnych dodatków,
zachowała tylko 1 kolczyk
😉Na 99% jestem pewna, że to właśnie lalki z
tej serii widziałam wtedy w polskich sklepach. W porównaniu z „Irwin”, wydają
się troszkę bardziej toporne, ale to moja indywidualna opinia.
Sklejona para udała się na spacer wśród brzóz. Kto wie, może
to ich ostatni w tej scenerii? Brzozom wydano u nas w tym roku, stanowczy wyrok
śmierci. Znikają wszystkie fragmenty lasu, gdzie rosną te cudne, jasne drzewa,
a wraz z nimi, nie tylko ulubione zakątki dla spacerowiczów i zakochanych par,
ale też najlepsze kurkowe miejsca…
Przy okazji zapraszam TUTAJ:
http://simran4.blogspot.com/2020/06/czerwcowe-kurki.html
Dzisiejszy wpis dedykuję wszystkim, którzy co roku w czerwcu
brali udział w warszawskim Pikniku z Kulturą Japońską „Matsuri”. I jak zwykle
wyrażę wątpliwość, czy nie lepiej byłoby przełożyć wydarzenie na jesień, niż
całkowicie z niego rezygnować? Super, że organizatorzy pisząc: „Spotkamy się za
rok”, dają nam gwarancję absolutną, że dożyjemy tego czasu i będziemy w stanie
się bawić, ale wolałabym jednak mieć prawo decydowania o udziale, bądź
rezygnacji – tak, jak decyduję na własną odpowiedzialność, czy wychodzę z domu
w burzę, lub podczas epidemii grypy.