poniedziałek, 11 listopada 2013

Druga indiańska mama w mojej kolekcji. Ciąg dalszy zagadki/The second Indian mother in my collection. Continued puzzles.


No, i witam w listopadzie... Niedobory zdrowotne bardzo utrudniają życie, codzienna praca zajmuje dużą jego część, a jedno z drugim ciężko pogodzić. Ale dziś wreszcie w Dniu Niepodległości, pozwoliłam sobie na spacer z lalką i aparatem. Spacer w słonecznej, późnojesiennej aurze, mimowolnie trochę smutny, bo jak na złość, wędrujących było dużo, a przemieszczali się stadnie. Jedyną singielką, którą spotkałam na piaszczystej drodze w środku lasu, była zdemenciała staruszka z długim parasolem.
- Zna pani jakąś Hankę? - zaskrzeczała na mój widok.
- Nie - odparłam ponuro, bo też nastrój miałam wyjątkowo minorowy.
- A chce pani poznać?
- Nie, dzięki - poszłam przed siebie, a ona stała dalej, pochylona, z wykrzywioną twarzą i wycelowanym we mnie metalowym końcem parasola.
Zrobiło mi się jeszcze smętniej. Oczyma wyobraźni ujrzałam siebie za lat ileś, samotną, błądzącą po lesie i zaczepiającą obcych ludzi. Chciałam sobie później osłodzić to spotkanie i choć takich rzeczy nie lubię i nie mogę zasadniczo spożywać, postanowiłam nadbudować stracone niezamierzenie kilogramy za pomocą ciasta z kremem, bo wiem, że powinno tuczyć. Ale pomysł był to chybiony, gdyż w życiu nie jadłam podobnego paskudztwa. Dodatkowo, przydatność do spożycia chyba skończyła się parę tygodni temu. Skarmiłam tym świństwem koty, zaś ja sama mam przewidywalną po takich smakołykach, wysypkę.

 
Stęskniłam się za lalkami regionalnymi i zamierzam poświęcać im znacznie więcej miejsca. A zatem dziś drążę temat indiański i jestem już prawie u detektywistycznego celu - czyli coraz bliżej stworzenia rodowodu mojej najpierwszej Indianki, Uminy.




To najnowszy nabytek z Allegro, za zaledwie 12 zł. I już trzecia bliźniaczka lalki, która zapoczątkowała moją kolekcję. Tym razem jednak, jak w historii kryminalnej, otrzymałam taką wskazówkę:


Carlson Dolls okazał się pojemnym tropem. Pod tym hasłem wyświetla się wiele pięknych Indianek vintage na EbayA oto skrót informacji, które znalazłam w Internecie...

Produkcja autentycznych, regionalnych lalek Carlsona ma swój początek w 1946 r. Ray i Ann Carlson zadebiutowali w Maple Lake w Minnesocie. Pierwsze Indianki były z drewna, dopiero w 1950, pojawiły się te prezentowane także na moim blogu - plastikowe. Istniało kilka rodzajów twarzy: od małych dzieci, do dorosłych postaci. Zdarzały się też mamy z maluchami na plecach (jedną już pokazałam w poście "Indiańska mama"), a druga niespodziewanie trafiła mi się teraz. Licytując, nie miałam pojęcia, że przybędą do mnie 2 lalki :-) - zdjęcie pokazywało tylko przód postaci.

 


Wczesne lalki były sprzedawane przez Spółkę Arrowhead. Od 1960 firma produkowała już tylko lalki - około 500 różnych wariantów, w okresie swej świetności. Zatrudniała przy tym 100 pracowników w 3 różnych miejscach. Lalki były sprzedawane w miejscowościach turystycznych, w sklepach z pamiątkami. W 1997 r., produkcja została zamknięta na skutek zalewu chińskich, tańszych i oczywiście gorszych jakościowo kopii.
W tekście nie ma słowa o Sunbell Company, przypuszczam więc, że to jakaś okresowa licencja.


  A tak wyglądają detale:



Sama lalka, podobnie jak poprzednie, ma nieruchome nogi, ruchome ręce, obrotową główkę i zamykane oczy.


Wysokość: ok. 19 cm.
Tworzywo: plastik.
Cechy szczególne: lalka regionalna oparta na motywach plemiennych i historycznych.
Sygnatura na tułowiu: brak.
Data produkcji: lata'60 - '70 XX w.
Kraj produkcji: USA

Height: about 19 cm.
Material: plastic.
Special features: Regional doll based on tribal and historical themes.
Signature on the body: none.
Date of manufacture: lata'60 - '70 twentieth century
Country of production: USA

2 komentarze:

  1. A może ta pani chciała się z Tobą zaprzyjaźnić, tylko zaczęła od złej strony? ;) Ciasto trzeba było upiec, a nie kupne! I jeszcze koty truć! No wstyd!
    Strasznie wyluzowany ten dzieciak :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj, raczej nie byłaby to dobra znajomość... ;-)

    Z produkcją ciasta kiepsko. Chyba nawet nie wzięłam ze starego mieszkania prodiża. Mam niby piekarnik, ale nie chce mi się tylko dla siebie i dla kotów piec czegokolwiek, a bardzo rzadkim gościom też wolę coś kupić niż samej szaleć. Oczywiście - coś zjadliwego, zaznaczam, z drugiego sklepu :-)

    Mały, istotnie luzak...

    OdpowiedzUsuń